Kiedyś napisałem sobie roboczą, wręcz matematyczną definicję Miłości: Miłość = Suma(Uczynków) + Suma(Emocji * Sytuacje), gdzie Emocje*Sytuacje - to też reakcje, uczucia; Sytuacje należą do zbioru CAŁEGO_ŻYCIA, a Uczynki to też zachowania, spojrzenia, słowa, gesty... ale im bardziej nad tym myślę - to to mi się wydaje bardzo marna definicja w porównaniu z tym ...co doświadczam...
Teraz - to co czuję o Miłości:...
ciepło - takie światło w środku, bardzo trudne do opisania,
radość - taka nie wiem skąd - jak woda tryskająca ze skały,
pewność - takie bezpieczeństwo, które sprawia, że patrzę na świat i przestaje on mnie dotyczyć - takie wrażenie,że ta Miłość mnie porywa do czegoś wobec czego świat ani nic, co stworzone nie ma absolutnie nic do powiedzenia - nic mi nie zagraża,
obecność - a jednak ten świat jest wciąż tym, gdzie żyję, jednak ten ogrzewający koc obecności - otwiera oczy na coś więcej - wprowadza spokój w sen w serce,
spojrzenie - takie, w którym widze prawdziwego siebie - swoją wartość, sens; widzę też moją ciemność (na tyle na ile jestem w stanie to znieść, zrozumieć), ale i odpowiedź otwartych ramion na tą ciemność, takie, które daje moc żeby latać - moc przezwyciężającą niemożliwości,
dotyk - taki, który otwiera czule oczy żebym umiał słuchać Pragnień (nie tylko swoich),
słowo - takie, ktore potwierdza obecność - takie które utwierdza pokój i pewność, które wyjaśnia spojrzenie, które jest tak blisko, że zdaje się dotykać, które buduje, któr wyjaśnia
ufność - taka, która otwiera drzwi coraz szerzej, która zciąga pajęczyny nie wiedząc co się pod nimi kryje, która pozwala wyjść zza ściany i ... rzucić w przepaść niezależnie od ryzyka, które już nie jest ryzykiem, lecz dziękczynieniem,
cierpliwość - taka, która jest gotowa poczekać nawet, gdy nic nie wiadomo; taka, która kropelka po kropelce odlicza morze chwil szczęścia, które są tęsknotą, a które na sam mój widok są gotowe wylać się na mnie falą radości, która tyle czekała,
podejście - takie, że jestem całym światem, takie podejście, które pragnie mnie samego, nie pragnie żadnych ofiar, talentów, czynów... tylko mnie, ale całego - z sercem umysłem duszą ciałem - ze wszystkim niezależnie jak nabałaganione w nich jest,
otwarcie - takie co otwiera oczy i uszy i usta i ramiona i...serce, żeby tego stumienia Miłości nie zatrzymywac tylko dla siebie - żeby się spalać w tej łasce, dając swiatło świętego ognia dla tych, którzy stoją blisko...
zaskoczenie - które nie chce bym zasnął, które jest przygodą i stawia wyzwanie, wymaga odwagi,
zaufanie - które pozwala wybierać, choćbym nie wiem jak blądził,
wdzięczność - takie wieczne "dziękuję", które chce widzieć, które dostrzega niezauważalne; które wie, że absolutnie nic nie zrobiło żeby na ten Deszcz sobie zasłużyć...
Miłość to taki ocean, który nie chce być nazwany - woli żeby się w nim kompać i czerpać... Ale trzeba być bardzo odważnym, żeby wypłynąć na Głębię; to żadna sztuka moczyć sobie nogi na brzegu ... chociaż! -> i to jest niebezpieczne, gdy nadchodzi sztorm.
... to takie najważniejsze moje odczucia, które i tak niewiele wypływają na ten Ocean... tylko o Nim opowiadają.
Jestem świadom, że to co tu napisałem może się wydawać abstrakcyjne..ale nie umiem inaczej jak takimi przenośniami tego określić - zapewniam, że dla mnie to w żadnej mierze nie są abstrakcje! (chć nie ukrywam, że wiele z tego występuje u mnie rzadko, lub pojedynczo..i sam różnie o tym pamiętam - nie jestem doskonały - "Bóg nie skończył mnie jeszcze [stwarzać]" ).
Pozdrawiam i zachęcam Was do dzielenia się i pytania wzjamnie - jeśli macie jakieś pytania :)
|